Maria Bobilewicz

Moja mama Bernadeta Michałowska (po mężu Matusewicz) pochodziła z Aleksandrówki i wyszła do Wołpy za mąż. A było u niej sześć sióstr . Najstarsza jeszcze przed wojną wyszła za mąż w Warszawie i po kolei cztery siostry ściągnęła do siebie, a potem babcię Bernadetę też.

[youtube url=”https://www.youtube.com/embed/TtdwWIHF_hI”]

Tatę w 1943 wzięli do Armii Czerwonej. Dwa lata później z wojskiem dojechał pociągiem do spalonej na popiół Warszawy. Pociąg zatrzymuje się na Pradze, niedaleko jest dom cioci Marysi. Ojciec prosi dowódcy, by go puścili na chwilę. Musiał podpisać kwitancję, że wróci i poszedł. A tam wszyscy siedzieli, wszystkie siostry mamy z mężami. Tylko babci Bernadety nie było, bo w 1939 jak co roku pojechała na lato do Wołpy. Niech Pan Bóg broni jak ona płakała, że wojna wybuchła, a tu bolszewiki. I tak ona już tu została, do Warszawy już nie dojechała, już jej nie wypuścili, tutaj pochowana. W Warszawie wujek Felek, który w wojsku polskim był wysoko postawiony błagał, żeby tata nie wracał na front, ale tato pokręcił głową, że nie ma wyjścia, bo inaczej Sowieci spalą całą rodzinę w Wołpie. Dwa i pół roku był na froncie. Brał udział w walkach na Nissą i Szprewą. Wrócił ranny w rękę, ale wrócił. Wszystkiego było w wojnę, strachu najwięcej. Weszli w 1941 Niemcy. Kto żyw chował się do lasu. Siedzieliśmy koło Długopola, zimno się zrobiło. Trzeba było po jedzenie i ciepłe ubrania do domu iść. Doszliśmy, patrzymy: piwnica splądrowana, wszystko rozgrabione, a tu piątka dzieci. Nie wiadomo: frontowi czy nasi. Wracamy do lasu. Zaczynają strzelać. Na obrzeżach Wołpy stały dwa domy. Mama widzi, że ktoś tam chodzi. Niemcy czy Ruscy? Lornetką na nas patrzą. Chustki z głów pozdejmowałyśmy i machamy. Nie wiemy po jakiemu mówić. Każdy ma mundur z innej parafii. Mama usłyszała, że między sobą po rosyjsku gadają i prosi: „Towaryszcz, przeprowadźcie nas przez linię frontu.” Puścił, a wtedy jak zaczęła się strzelanina, na brzuchach przez zboże pełzliśmy. Tato prosił jakiegoś gospodarza, żeby chociaż dzieci do chlewów wpuścił, ale nie pozwolił i leżeliśmy w krzakach, aż się skończyło. Potem okazało się, że prawie cała Wołpa została zburzona. Dobiegliśmy do Aleksandrówki. Stanęliśmy pod krzyżem przy domu wujka Antoniego Matusewicza, brata mamy. Niemcy jadą na motorach. U wujka w piwnicy siedziało mnóstwo Żydów. Ich domy spalone, nie mieli gdzie się podziać. Jeden Niemiec zatrzymuje się i pyta: „Kto mówi po niemiecku?”. Jakiś Żyd odpowiada: „Ja”. Niemiec zaczyna drzeć się: „Jude, Jude!” i coś tam jeszcze. Żyd ucieka, Niemiec za nim na motorze. Pierwsze zabudowania były mojego wujka. Tam skręcają. A z bramy wychodzi Klara, moja siostra, maleńka jeszcze, dwuletnia, z czarnymi kręconymi włosami. Niemiec zostawił tamtego i do Klary: „Jude, Jude!”. Ona się chowa u mamy w spódnicę. Mama lamentuje: „Ona nie Żydówka”. Inni ludzie podbiegli, tłumaczą: „To Polka!” Klara wystraszona, nic nie chce mówić, żeby potwierdzić, a u wujka cała piwnica Żydów. W końcu Niemcy kazali przynieść wiadro mleka, kosz jajek i odpuścili. Klara i Żydzi na razie się uratowali. Na razie, bo potem ich spędzono do getta i wiadomo. U wujka w piwnicy siedziała też Chajka. Mieszkała wcześniej, koło mojej cioci. Dobrze się znaliśmy, kolegowaliśmy. Akurat jedzenie gotowała na podwórku jak Niemcy przyszli po Żydów. Schowała się i ocalała. Żyła po wojnie w Wołpie, tu pochowana. A Klara wyjechała potem do Warszawy.