Bolesław Augustis
Augustis. Nieustanna przygoda
Rok 1995. W Nowej Zelandii umiera Bolesław Augustis. Niecałą dekadę później w Białymstoku odnajdują się cudem tysiące jego fotografii. Przedwojenni białostoczanie patrzą z nich współczesnym w oczy, ówczesne miasto wydaje się być na wyciągnięcie ręki jak nigdy. By z Augustisem porozmawiać, zabrakło zaledwie 9 lat.
Augustis nie miał o tym wszystkim kompletnie pojęcia.
Chciałoby się go o tyle zapytać… Jak często np. wpadał do Sielanki – restauracji, obok której miał swój zakład fotograficzny? Czy lubił choćby pana Dionizego, kelnera z wąsikiem, którego sfotografował, a zdjęcie stało się wręcz symbolem całego zbioru? Gdzie miał swoje ulubione miejsca w Białymstoku – tyle ich wszak z aparatem spenetrował.
Które ze swoich fotografii lubił najbardziej? Co czuł, idąc w przedwojennych pochodach, towarzysząc z aparatem tym z prawa i z lewa?
I jakim miejscem był w ogóle dla Augustisa przedwojenny, tętniący życiem Białystok, do którego przyjechał w 1932 roku, w którym żył zaledwie siedem lat, pozostawił po sobie tyle dobra, a do którego po wojnie już nigdy nie wrócił.
Na własny rachunek
Widziane jego oczami miasto pulsuje przed oczami współczesnych, intryguje. Objawiło się nieoczekiwanie, zachwyciło w 70 blisko lat po zrobieniu zdjęć. I zachwyca nadal, dostarczając wielu niespodzianek (cały czas do już znanego opublikowanego zbioru dochodzą kolejne udostępniane fotografie).
Przez ostatnią dekadę tak bardzo wrosły w myślenie o historycznym Białymstoku, że trudno dziś sobie wyobrazić, że tych zdjęć po prostu nie ma. A tak mogłoby być, gdyby 20-letni Bolesław razem z rodziną (rodzicami, trzema siostrami i bratem) nie przyjechał do Białegostoku 6 maja 1932 roku z dalekiego Nowosybirska (Rosja).
Rodzina Augustisów prawdopodobnie wywodziła się z polskich zesłańców postyczniowych. Z pozbieranych szczątkowych informacji, m.in. od jego siostry Eugenii Senderackiej, wynika, że Bolesław jeszcze w Rosji zdołał nauczyć się rzemiosła fotograficznego. W Białymstoku, najpierw zaczął pracować jako pomocnik w zakładzie fotograficznym Neuhuettlera przy Rynku Kościuszki. W 1935 roku zdołał już sam otworzyć niewielkie atrlier przy ul. Kilińskiego 12. Nazwał je „Polonia Film”. Robił zdjęcia na zamówienie (np. narodzin i pogrzebów), fotografował ważne chwile w dziejach miasta, codzienność. Najczęściej zaś – portrety przechodzących ulicą białostoczan.
Zasada była prosta – fotografował np. jakąś spacerującą rodzinę, potem oferował jej swoją wizytówkę i zapraszał do odebrania zdjęć w zakładzie. Tak powstały tysiące zdjęć, które wędrowały do rodzinnych albumów białostoczan. Wiele fotografii przychodzącym do zakładu na Kilińskiego wydała sama pani Eugenia. Na rok przed wojną niespełna 11-letnia dziewczynka czasem pomagała bratu.
Augustisowie szybko wtopili się w życie miasta – ojciec działał w Lidze Ochrony Powietrznej, siostry w PCK i Czerwonym Krzyżu.
W listopadzie 1939 roku ojca Bolesława sowieci wywieźli do Mińska, po czym słuch o nim zaginął. Rodzina nigdy nie dowiedziała się, co się z nim stało. Może zginął w Katyniu, czy Starobielsku?
Bolesława również aresztowano. I wywieziono na Syberię. Tam udało mu się trafić do Armii Andersa, z którą przewędrował szlak bojowy i na koniec wylądował w Anglii.
Do Polski nigdy już nie wrócił. Osiedlił się w Nowej Zelandii, tam się ożenił z Polką, też Sybiraczką. Zdążył jeszcze dostać od rodziny pocztą swoją leicę, ulubiony aparat fotograficzny, przechowywany w tajemnicy w czasie wojny.
Zmarł w Nowej Zelandii w maju 1995 roku.
W Białymstoku zostało kilkaset rolek i kilka płytek szklanych z jego zdjęciami. Zostały tu też jego matka i najmłodsza siostra. Część archiwum brata schowały do kredensu w szopie i o nim zapomniały. A w kilka lat po tym, jak z dalekiej Nowej Zelandii nadeszła wieść o śmierci brata, pani Eugenia wyprowadziła się z posesji.
Wszyscy byli poruszeni
I oto przychodzi czerwiec 2004 roku.
Dwóch Rafałów (Rafał Gierasimczuk i Rafał Kondzior) biega po posesji przy ul. Bema, sąsiadującej z ich domem. Zaciekawia ich opuszczona szopa. W środku – stary kredens. A w szufladach – setki filmowych rolek. Chłopcy potem powiedzą, że od razu wiedzieli, że rolki muszą być stare. „Ludzie byli na nich inaczej ubrani, a dzieci to już w ogóle”. Przynieśli znalezisko na swoje podwórko, wysypali na trawę. I tak trafiło do rąk Jerzego Osiennika „Sieńki” i Bogusława Kasperuka „Bobana” z zespołu Zero-85, którzy nieopodal mieli próby. Ci zabezpieczyli rolki, przekazali fotografowi Gazety Wyborczej.
Znalezisko wydawało się unikalne już na pierwszy rzut oka. Ale nikt nie sądził jednak wtedy, że dostarczy aż tylu emocji.
A potem machina ruszyła.
Fotoreporter Grzegorz Dąbrowski, który pierwszy dostrzegł wartość odnalezionego zbioru – zabezpieczył zbiór rolek, pracowicie je oczyszczał i kopiował. A „Wyborcza” zdjęcia publikowała.
Każdy dzień przynosił niespodzianki. Na dobry początek było jasne, kiedy zdjęcia powstały, bo niektóre były datowane. Dość szybko udało się ustalić autora i odnaleźć jego rodzinę – dotarliśmy do siostry Augustisa, pani Eugenii. Od razu więc też mieliśmy świadomość, że autor fotografii już nie żyje. Wszyscy byli poruszeni – my zbiorem, pani Eugenia tym, że zapomniane przez nią archiwum brata może wywołać takie podekscytowanie.
Każdy dzień przynosił niespodzianki. Na dobry początek było jasne, kiedy zdjęcia powstały, bo niektóre były datowane. Dość szybko udało się ustalić autora i odnaleźć jego rodzinę – dotarliśmy do siostry Augustisa, pani Eugenii. Od razu więc też mieliśmy świadomość, że autor fotografii już nie żyje. Wszyscy byli poruszeni – my zbiorem, pani Eugenia tym, że zapomniane przez nią archiwum brata może wywołać takie podekscytowanie.
I tak zaczęła się olbrzymia przygoda z Augustisem, któremu zapewne nigdy, nawet przez chwilę nie przyszło na myśl, że jego zamknięty białostocki rozdział zacznie kiedyś żyć drugim życiem.
Z każdym dniem bowiem, z każdym zdjęciem miasto sprzed lat odsłaniało kolejne, coraz ciekawsze oblicze. Przez blisko pół roku niemal codziennie czytelnicy mogli znaleźć w gazecie nowe zdjęcie. Zaczęli się zgłaszać ci, którzy na fotografiach rozpoznawali swoich bliskich i bliskie sobie miejsca. Każda historia została skrzętnie zanotowana i opublikowana.
Potem przyszedł czas na wystawę (organizowaną wspólnie z Galerią Arsenał oraz Stowarzyszeniem Edukacji Artystycznej „WIDOK”), którą odwiedziły rekordowe tłumy białostoczan. Za pierwszą ekspozycją, poszły kolejne – już w innych miastach (m.in. w Berlinie).
Następnie album (wydany przez Stowarzyszenie „WIDOK”, sfinansowany przez magistrat i Wyższą Szkolę Administracji Publicznej, przy współpracy „Wyborczej”), dziś już nie do zdobycia. Czy projekty, inspirowane Augustisem.
Tak Augustis dostał kolejne życie.
Przyjaźń odnaleziona po latach
I ciągle zaskakuje, nawet teraz, po 13 latach od odkrycia.
Dwa lata temu Augustis zaczął żyć w konkretnym miejscu w sieci – na facebooku białostockiego projektu pielęgnującego spuściznę podlaskich fotografów – albom.pl. Twórcy projektu co jakiś czas dzielą się na nim z internautami skarbami Augustisa. Ciągle dochodzą nowe niepublikowane ujęcia, które nieustająco zabierają nas w fantastyczną podróż po mieście. Żywo w niej uczestniczą internauci – komentują detale, stroje, fryzury, dorzucają swoje informacje. Niektórzy rozpoznają nie tylko miejsca, ale też – nawet teraz – swoich przodków.
To dodatkowa wartość tego nieustannie żyjącego, pulsującego zbioru – łączność z minionym światem. Ponad dekadę temu swoich bliskich czy znajomych na publikowanych w „Wyborczej” zdjęciach rozpoznało ponad 30 osób!
Fenomen Augustisa to jednak nie tylko emocje związane z wspomnieniem sportretowanych, nieżyjących już zazwyczaj osób. Stało się coś więcej – dzięki publikacjom związanym z archiwum Augustisa odnalazły się dwie przyjaciółki z dzieciństwa, które nie widziały się, bagatela, 65 lat!
Obie Augustis znał bardzo dobrze. Jedną z nich była jego własna siostra, Eugenia. Drugą – córka jego mentora – wspomnianego wcześniej Józefa Neuhuettlera – Danuta.
To właśnie ta ostatnia odezwała się zaraz potem, gdy „Wyborcza” opublikowała wieść o odnalezieniu archiwum Augustisa.
To był bardzo emocjonalny telefon.
– Czy pani wie, że Eugenia Senderacka to moja najserdeczniejsza przyjaciółka z lat młodzieńczych, której nie widziałam z 60 lat? A jej brat przed wojną pracował przez jakiś czas w zakładzie fotograficznym mojego ojca, Józefa Neuhuettlera? – mówiła z podekscytowaniem pani Danuta Dawdo. – Czytałyśmy z siostrą tekst o Bolesławie i pani Senderackiej. Wzięłyśmy do ręki lupę, przyjrzałyśmy się zdjęciu… I odkryłyśmy, że to nasza wspólna przyjaciółka tuż sprzed wojny i z lat 40., kiedy w Białymstoku byli Sowieci. Czy to nie niezwykłe, że po prawie 60 latach odnajduję jej ślad? – mówiła wzruszona pani Danuta.
Dzięki odnalezieniu archiwum Augustisa – odnalazły się i one.
Impreza kuchenna
Jak ciągle potrafi zaskoczyć zbiór niech świadczy choćby fakt, że ponad 10 lat musiało minąć, by na zdjęciach, swoich bliskich odnalazł również człowiek, który od początku przygody z Augustisem wspierał nas swoją historyczną wiedzą – Andrzej Lechowski, szef Muzeum Podlaskiego. Historię Białegostoku ma w małym palcu, zawsze można liczyć na niego w kwestii detali architektonicznych czy personalnych. Zdjęć Augustisa przejrzał setki – w końcu to on robił notki do poszczególnych fotografii zamieszczonych w albumie „Augustis”, wydanym w 2010 roku.
Wreszcie i on w 2016 z emocji stracił oddech. W kolejnym secie opublikowanych fotografii bowiem najpierw rozpoznał matkę, siostrę i siostrzenicę przedwojennego prezydenta Białegostoku Bolesława Szymańskiego, a w kilka godzin później – w zbiorze Augustisa zobaczył twarze: dziadka, babci i własnej mamy, wówczas pięcioletniej dziewczynki!
– Aż mnie ścisnęło! – mówił w chwilę potem.
Emocje nie dziwią – na co dzień historyk opowiada o przedwojennych białostoczanach i innych fotografiach, a tu raptem na przedwojennym zdjęciu odkrywa bliskie sobie osoby.
Zdjęcia dowodzą, że Augustis nie tylko chodził po mieście, wchodził w jego zakamarki, ciasne podwórka, do ogrodów, szkół, sklepów, bywał na rautach i eleganckich balach, ale też zaglądał na prywatne uroczystości. Jak choćby tę, w której uczestniczy przed wojną rodzina Lechowskiego. W domowych pieleszach do zdjęcia pozuje, bagatela, 14 osób. Wszyscy na głowach mają śmieszne kucharskie czapki, odziani są w fartuchy, w dłoniach trzymają rozmaite kuchenne ustrojstwa: łyżki, chochle, warząchwie, tarki, trzepaczki…
Jak widać, Augustis to nieustanna przygoda. Ile jeszcze dostarczy emocji?
Monika Żmijewska