1940 - 1945, portret rodziny

Jan Siwicki

Jana Siwickiego można uznać za fotografa typowego pod względem warsztatu, życiorysu, dokonań. Typowego dla swojego czasu i swojej okolicy. Ale żaden to zarzut, w tym właśnie jego siła.

Urodził się w 1923 roku w Jacznie. Do szkół wyjeżdża do Grodna, do którego miał bliżej niż do Białegostoku, zaledwie 30 kilometrów i była to szacowniejsza metropolia. Za II Rzeczypospolitej Jaczno leżało przy ruchliwej trasie, prowadziła tędy linia kolejowa Warszawa – Grodno, dzisiaj z powodu nowych granic państwowych nieczynna. W Grodnie terminuje u miejskiego fotografa. Nazwy zakładu nikt dziś już nie pamięta. Poza zdjęciami uczy się tam też robić monidła. Był na nie wówczas duży popyt. Jedno z nich przedstawiające rodziców fotografa do dziś wisi w rodzinnym domu Siwickiego. Jeszcze przed II wojną światową Siwicki wraca z Grodna do Jaczna. W rodzinnym domu otwiera zakład (dzisiejszy adres Jaczno 8). Na wielu zdjęciach powtarza się ujęcie w plenerze przy ganku, albo w kącie jasnego pokoju, udekorowanego rododendronem, pod którym ustawiał swoich modeli. A byli nimi ludzie ze wsi i z najbliższej okolicy – odświętnie ubrani, upozowani, podobnie oświetleni. Typowy warsztat zakład wiejskiego fotografa, który nie robi fuszerki, ale się też na nic nie sili. Włodzimierz Siwicki, bratanek fotografa wspomina, że w pokoju było wydzielone ścianką z dykty pomieszczenie na ciemnię. Siwicki rzadko z niego wychodził. Praca go pochłaniała, ale należał do tych fachowców, którzy chętnie dzielą się tajnikami profesji. Nauczył jej między innymi bratanka. Na wyposażeniu zakładu były dwa płótna, jedno z widoczkiem miejskim (budynki, latarnie, antyczne kolumny) drugie z sielskim (cyprysy, bujna przyroda). Siwicki rozwieszał je jako tło w swoim zakładzie, a także podczas sesji wyjazdowych. Do niedawna leżały jeszcze w stodole, ale rozpadały się już w rękach i wylądowały w śmieciach.

Według Włodzimierza Siwickiego wujek miał trzy aparaty, najstarszy skrzynkowy do szklanych negatywów, a najnowszy niemieckiej produkcji, ale nie pamiętaj jakiej marki. Sprzęt po śmierci fotografa został sprzedany.

Już w okresie międzywojennym Siwicki nie narzeka na brak klienteli. Fotografuje wesela, pogrzeby, robi portrety. Ale prawdziwy nawał roboty ma w okresie wojennym.

– Najpierw wszyscy musieli zrobić zdjęcia do dokumentów za pierwszego sowieta. Szło się do Siwickiego, bo szybko i solidnie – opowiada sąsiad Jan Sanik. – Weszli Niemcy i też zmieniły się papiery, potrzebne było nowe zdjęcia. Potem zaczął się PRL i znowu wymiana. Zakład działał cały czas. Uchodził za najlepszego fachowca w okolicy. Drugi ceniony, ale droższy był w Dąbrowie Białostockiej. Przed domem Siwickiego zawsze był ruch, czasami nawet kolejki. Jedna kobieta mówiła, że na monidło musiała czekać dwa lata. Uchodził za majętnego.

Niektórzy we wsi mają Siwickiemu za złe, że fotografował niemieckich oficerów stacjonujących w pobliskiej Dąbrowie Białostockiej, że za bardzo się z nimi spoufalał. Ale inni pamiętają, że dzięki tym znajomościom ocalił kilka osób ze wsi, między innymi swojego brata, który został zabrany na roboty do Niemiec.

– Poszedł wtedy do gestapowca, którego wcześniej fotografował, załatwił widzenie z bratem, jeszcze zanim transport ruszył do Niemiec. Weszły na odwiedziny cztery osoby, a wyszło pięć. Jakoś się nie doliczyli. Brat przez jakiś czas się ukrywał, ale wojnę przeżył w miarę spokojnie – wspomina Włodzimierz Siwicki.

Jednak żadne zdjęcia z okresu okupacji nie zachowały się, choć podobno było ich dużo. Ocalało jedynie 200 szklanych płytek: portrety, dokumentacja budowy domu, kadry z pogrzebów i wesel. Te ostatnie po detalach architektonicznych można umiejscowić. Robione były często przy drewnianej cerkwi w Jacznie, która spłonęła w 1986 roku, ślubne przy kościele w Różanymstoku albo na schodach kościoła w Dąbrowie Białostockiej.

Wedle etnografa dr Artura Gawła, dyrektora Białostockiego Muzeum Wsi szczególną wartość mają fotografie pogrzebowe. Uwagę przykuwają kadry, na których otwartą trumnę, wystawioną przed dom, otaczają żegnający zmarłego żałobnicy. Większość zdjęć pogrzebowych Siwickiego pochodzi z lat 40. i 50.

– Trzeba pamiętać, że były to czasy kiedy żyło się ze śmiercią. Śmiertelność była wysoka. Dzieci często przeżywały zaledwie kilka miesięcy. Podczas niedawnej przecież wojny widok trupa na ulicy był codziennością – rysuje realia dr Gaweł. – Ludzie umierali w domach na oczach rodziny. Nieboszczyk czekał na pochówek w pokoju, w którym się mieszkało, a nie w lodówce zakładu pogrzebowego. Śmierć była więc czymś naturalnym. Ludzie byli z nią oswojeni. Dlatego nie dziwi fotografia, gdzie dzieci trzymają ręce na trumnie. Wartość pogrzebowych zdjęć Siwickiego polega też na tym, że udało mu się uchwycić emocje. Żałobnicy nie patrzą w obiektyw, choć wtedy robienie fotografii było wydarzeniem, są autentycznie przejęci, choć spokojni, pogodzeni.

Etnograf uważa, że zdjęcia te robione były na chwilę przed tym zanim ruszył kondukt. Na pogrzeb przychodziła cała wieś, nie trzeba było być zaproszonym. Wystawiano trumnę przed dom, na chwilę otwierano wieko, żeby fotograf mógł zrobić pamiątkowe zdjęcie. Zwraca uwagę to, że wielu nieboszczyków nie ma butów.

– Tłumaczyć to trzeba po prostu biedą – mówi Gaweł. – Ci, których było stać, chowani byli w butach. Starsi ludzie często przygotowywali ubrania do trumny. A bywało i tak, że mężczyzna miał jeden garnitur, tan sam na wesele i na pogrzeb.

Współczesne Jaczno wyznaniowo w połowie jest katolickie w połowie prawosławne, ale stoi tu tylko cerkiew. Jak mówią mieszkańcy wsi także katolickie pogrzeby dawniej na chwilę przystawały przy cerkwi. Cmentarz też jest tylko prawosławny. Pochowano na nim w 1995 roku Jana Siwickiego. Zgiął w wypadku, potracił go samochód gdy jechał na rowerze. Przeżył 72 lata, ale o jego życiu informacje są bardzo szczątkowe.

Miał dwóch braci. W przeciwieństwie do nich nigdy się nie ożenił. Choć, jak wspomina bratanek, raz był bardzo zakochany. Ale panna wybrała konkurenta – owdowiałego batiuszkę z Jaczna, któremu w czasie wojny Niemcy zabili żonę. O tym, że Siwicki doceniał kobiecą urodę świadczą akty w ołówku, które zachowała rodzina.

W latach 60 pojechał szukać szczęścia do Białegostoku, ale spędził tam zaledwie kilka lat. Nie przebił się. Wrócił do Jaczna. Fotografował do 1972 lub 73 roku. Potem weszły lepsze, nowocześniejsze aparaty, zmieniła się technika wywoływania zdjęć. Fotografia stała się powszechna i dostępna. Każdy mógł być już wtedy fotografem. A Siwicki najbardziej upodobał sobie pytki szklane. Fotografował na nich długo po wojnie, kiedy właściwie już wyszły z użycia. Za nowymi czasami nie nadążał, albo po prostu nie chciał.

Projekt dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz przy wsparciu finansowym Urzędu Marszałkowskiego Województwa Podlaskiego.