lata 30, część międzynarodowej gródeckiej orkiestry, w której występowali Białorusini, Polacy i Żydzi

Halina Matejczuk

AK zabiło mojego tatę. Dlatego, żył prawosławny. 2 maja 1945 roku w Supraślu. Zastrzelili go na oczach 4-leteniego synka. Tato był szewcem, jak wszyscy Matejczukowie. Tutejszym Białorusinem, nie mającym nic wspólnego z polityką. Brat ojca po wojnie zabrał piątkę dzieci i wyjechał do ZSRR. Bał się o życie, jak wielu innych.

Pewnie, że w 39 witali u nas Ruskich kwiatami. W końcu to Czerwony Gródek. Robili bramy, sąsiadka wszystkie kwiatki z naszego ogródka wyrwała, żeby je udekorować. Wyglądali Sowietów jak zbawienia i mieli ku temu powody. Polityka II RP wobec mniejszości narodowych była poniżej krytyki, łagodnie mówiąc. O obozie w Berezie Kartuskiej nie wszyscy słyszeli. Była tam więziona m.in. Nadzieja Mojsak z Gródka. Państwo polskie uznało, że jest niebezpieczna, bo uczyła dzieci białoruskiego (komunistką została dopiero po wojnie). Z tego co opowiadała Polacy nie traktowali więźniów lepiej niż Niemcy. W międzywojniu Białorusin nie miał żadnych szans na wybicie się. W każdym roczniku tylko jeden prawosławny z całej gminy mógł iść do gimnazjum. A dookoła same prawosławne wioski. W Gródku przed wojną katolików można było na palcach policzyć. Jak marszałek szedł na Kijów to trochę tu piłsudczyków osiedlił, m.in. w wiosce Zielone, Wierobieje. Zamożność obywateli najlepiej widać na cmentarzu, w Gródku był żałośnie ubożuchny. Dlatego powstawały tu związki zawodowe, a 1 maja był prawdziwym świętem, na które przychodziły tłumy. Moi rodzice też chodzili na manifestację. Braci mamy, co roku prewencyjnie przed 1 maja wsadzano do aresztu. Do dzisiaj stoi w centrum ten chlewek, dawny areszt, w którym ich zamykano.

Tak się wszyscy cieszyli na Sowietów, a oni zaraz posadzili do wiezienia Erszeka Łuńskiego, gródeckiego Żyda, właściciela fabryki włókienniczej. Pracował w niej mój dziadek i mama. Dziadek woził Łuńskiemu jedzenie i paczki do więzienia w Białymstoku. Inni robotnicy też pomagali, bo to był po prostu dobry pracodawca i człowiek. Mama pracowała przy prasie. Łuński zawsze pozwalał robotnikom zbierać niepotrzebne ścinki sukna. Dziadek robił z nich walonki dla dzieci. Kiedy fabrykę przejęli radzieccy mama jak zwykle zabrała kupkę ścinków do kieszeni. Sowieci zatrzymali ją i zamknęli pod zarzutem kradzieży. Mama wtedy zaczęła mawiać, że to nie ci Ruscy przyszli. Potem się zwolniła z pracy, bo nie była w stanie znieść nowych porządków. Mam zdjęcie z  7 listopada 1939 z obchodów rocznicy rewolucji październikowej w fabryce Łuńskiego. Wszyscy mają posępne twarze. Łuńskiego właśnie wywieźli na Syberię.

Dla nas dzieci (w 39 miałam sześć lat) sowiecka okupacja to kakao, którego nie znaliśmy i chleb posmarowany smaczną margaryną jakąś. Otworzyli też zaraz 10-latkę i pamiętam sklep po dach zapchany zabawkami. Pod koniec czerwca 41 miałam jechać na wakacje do Druskiennik. Byłam już spakowana. Mama w niedzielę poszła na rynek, wraca i mówi: „Wojna jest”. Mieszkał u nas wtedy radziecki major na kwaterze. Machnął ręką: „Żadna wojna. Manewry”. A wieczorem Niemcy na rowerach jechali przez Gródek. Mieliśmy w domu radio. Jak słyszeliśmy: „Nadchodzi, nadchodzi, przeszedł” – komunikat o nalotach, chowaliśmy się po stół. Niemcy wszystkich radzieckich jeńców zamknęli w cerkwi. Mama z sąsiadką gotowa im zupy. Pewnego dnia znikli, a zaraz potem spłonęła cerkiew. Niemcy zarządzili, żeby wszyscy znieśli z domów książki w miejsce, gdzie dziś jest park. Stos był pod niebo, książki w skórę oprawione, stare, z klamrami, wielkie i malutkie, dużo żydowskich. Paliło się to i paliło. Chyba z kilka dni tliło się.

Niemcy zabrali się za Żydów. Najpierw wywieźli ułomnych. Potem zrobili getto i spędzili tam wszystkich. Na początku listopada 1942 (ciemno już było, padał deszcz) przyszedł do nas Wróblewski, zaprzyjaźniony z rodzicami i mówi do mamy: „Zabieraj dzieci i idź do nas, getto wywożą jeszcze i was wezmą”. Mieszkaliśmy zaraz przy getcie. Przez nasze podwórko szedł płot. Nie wiedzieliśmy, że Niemcy cały Gródek obstawili. Biegniemy przez łączkę, Niemcy zaczynają strzelać. Kładziemy się, pełzniemy, kule świszczą, ale jakoś  doszliśmy. Pełznąc widzieliśmy jak Nawojczyk, który był w niemieckiej policji zabił dwie Żydówki.
Przez  wyludnione getto chodziłam potem do domu, to było bardzo przygnębiające. W jednym pustym domu był kot. Niemiec strzelał do tego kota, psem go szczuł. Zobaczył mnie, wycelował, strzelił. Nade mną. Tylko kawałek tynku runął mi za plecami. Tak się bałam, że upadłam i dopełzłam do drzwi. Mama otwiera: „A co ty leżysz?”  „Bo mnie Niemiec zabił”. Do tej pory mi się śni jak we mnie celuje. W domu była po getcie żałoba. Mama wcześniej dużo Żydom pomagała. Wyprzedała wszystko co było w domu, kupowała na wioskach jedzenie i dzieliła się z ludźmi zza płotu, czyli z getta. Byli tam jej przyjaciele. Babcia hodowała w jamie prosiaka, co było przez Niemców surowo zakazane. Zabiliśmy go i na strych zanieśliśmy, ale sąsiad dopilnował i doniósł. Nawet skwareczki nie zjedliśmy. Rano drzwi się otwierają i od razu ktoś na strych lezie. Mama: „Jaka cholera? A Niemiec: „Ja ci dam cholera”. A akurat była u nas Żydówka z getta. Postawił mamę i Żydówkę pod ścianę, ja zaczęłam krzyczeć. Zabrali mamę. Wróblewski, z którym mój ojczym pracował i się przyjaźnił, był kolejarzem, takim przedwojennym fachowcem, miał posłuch u Niemców i mamę uratował. Inaczej pojechałaby do Oświęcimia. Nikt z tego getta nie ocalał, poza Abramickim, fotografem (ostatnie jego zdjęcia to chyba wesele Chomczyka). Trafił do Auschwitz. Wrócił w 44, jego dom był już zajęty. Zamieszkał u nas. Po kilku miesiącach udało mu się sprzedać dom i wyjechał do Kanady. Założył tam rodzinę. Już nie żyje.

Mimo wszechpanującej biedy przedwojenny Gródek był fenomenalny jeśli chodzi o kontakty ludzkie. Wszyscy bardzo się przyjaźniliśmy: Żydzi, prawosławni i katolicy. Była tu orkiestra, w które grali wszyscy – Abramicki na skrzypkach i mój tato też. Pani komendantowa, Polka – nazwiska nie pamiętam – animowała życie kulturalne, trzymała pieczę nad przedszkolem robotniczym, organizowała wieczorki i teatrzyki. Sowieci zabili komendanta, a ona z  dwoma córkami wyjechała i już nigdy nie wróciła. Brocha, Żydówka, która handlowała rybami lubiła dzieci. Przychodziłam do niej po tłuste śledzie, które trzymała w ogromnej beczce. Brocha zawsze wyciągała dla mnie z kieszeni fartucha cukierka. Z tego co wiem, większość Żydów z Gródka zginęła w Majdanku. Udało się przeżyć tym, którzy w 41 uciekli z Sowietami. Na jednym zdjęciu z przedszkola jest dziewczynka. Jej rodzice to była słynna w Gródku para, bo mieszana, co nie było częste.  Jej ojciec Motel Morejna był Żydem, a matka Luba Januszkiewicz, pochodziła z prawosławnej rodziny. Mieszkaliśmy na jednym podwórku. 1941 uciekali z Rosjanami. Pod Słonimem był nalot. Luba straciła od wybuchów przytomność. Była otumaniona hukiem i wystraszona. Zaopiekowali się nią i dzieckiem Białorusini z jakiejś wioski. A Motel podczas bombardowania zaginął. Wróciła go Gródka, szukała męża, ale się nie odnalazł. Ich córka mieszka teraz w Olsztynie, przyjeżdża tu latem.

Jest też u nas taka historia, skaza. Przed wojną pracował w Gródku lekarz z powołania, powszechnie szanowany Lew Cukierman. Niemcy wywieźli Cukiermanów do getta w Białymstoku: doktora, żonę i córkę (synowi udało się gdzieś ukryć). W okolicach Białowieży działała silna partyzantka radziecka, potrzebny był lekarz. Partyzanci wykradli czy wykupili Cukiermanów z getta i przywieźli do Straszewa pod Gródkiem. Był straszny mróz. Woźnica, który miał po nich przyjechać, żeby zabrać do puszczy spóźniał się. Cukierman znał tutaj wszystkich, i jego znali, niejednego wyleczył, grosza nie biorąc. Uratował też jednego człowieka za Straszewa. Poszedł do niego ogrzać się. Gospodarz ich przyjął, a jakże, ale syna posłał po Niemców. Całą rodzinę Cukiermanów rozstrzelali gdzieś w Gródku. Ludzie strasznie po nich płakali. Tylko syn przeżył wojnę. Przyjechał potem, wyjął ze ściany dawnego gabinetu ojca jakiś skarb, który do dziś gródeckim ludziom nie daje spokoju  i nie witając, ani nie żegnając z nikim wyjechał.

Niemcy wycofując się w lipcu 44 roku wysadzali wszystkie budynki mające jakieś znaczenie. Zaminowali fabryki włókiennicze, wszystkie młyny. Ludzie schowali się w starych lochach na kolonii Mieleszek. W Gródku została chyba tylko Paraskiewa Januszkiewicz, moja przyszywana babcia. Przekupiła Niemców samogonem i słoniną i tak ocaliła jeden młyn. Myślała: zaraz żniwa, będzie jak chleb zrobić, przeżyjemy. Zobaczyła, że nadjeżdżają żołnierza radzieccy. Zaczęła machać, krzyczeć do nich: „Wszystko zaminowane”, ale oni przegonili ją: „Babuszka z drogi”  i wszyscy zginęli. Niemcy wycofując się wysadzili cztery fabryki na Fabrycznej. Batiuszka Doroszkiewicz, późniejszy prawosławny metropolita Warszawy i Całej Polski Bazyli, załatwił jakoś z PRL-owskimi władzami, żeby cegły z odzysku  z tych wyburzonych fabryk poszły na budowę nowej cerkwi. Jako dzieci chodziliśmy tam, obstukiwaliśmy i czyściliśmy cegły. Zresztą cały Gródek pracował w czynie społecznym. Kiedy kopali fundamenty pod nową cerkiew (w tym samym miejscu, gdzie stała stara), wyciągnęli z ziemi skrzyneczkę żelazną, była w niej spisana (nie ma papierze, może na pergaminie? może na skórze?) historia Gródka, od czasów Chodkiewiczów.

Po wojnie, dopóki stacjonowali tu do 1944 Sowieci, było jako tako. Kiedy tylko ruszyli na zachód, zabierając poborowych, wkroczyła partyzantka akowska, Łupaszka, Bury i zaczęło się. To był czas grozy. Nie spodziewałeś się od swoich śmierci. Ludzie z wiosek zjechali do Gródka, bo tu był posterunek milicji. Mężczyźni, którzy zostali w domach, z bronią pilnowali nocami gospodarstw. Mój brat chodził na patrole. U dziadków nad łóżkiem wisiała strzelba, a w starym zegarze były w pogotowiu dwa granaty. Ludzie bali się, byli nękani, bici, mordowani. Po czymś takim, kto chciał tu zostać. Ludzie bali się o życie. Powyjeżdżali do ZSRR, chociaż nie chcieli. Ale Ruscy, czyli my musieliśmy wyjeżdżać „do tego ruskiego raju”, bo inaczej mogliśmy się już nie obudzić. To pozostawiło głęboką bliznę.