druga połowa lat 20, Anastazja Raczkiewicz, ciocia Tamary Jawdowsiuk

Tamara Jawdosiuk

Dziadek z babcią wyjechali na bieżeństwo w 1915 roku. Carska propaganda głosiła, że Niemcy prawosławnych wyrżną. Dziadkowie jechali towarowymi wagonami. Na postojach gotowali w wielkich kotłach rozstawionych na nasypach. Zatrzymali się aż w Kazachstanie. W 1919 roku babcia Natalia Raczkiewicz (z domu Kazimieruk) umarła na tyfus w mieście Stiepniak. Osierociła piątkę dzieci: Anastazję, Olgę (moją mamę), Szymona, Aleksego i Michała. Dziadek pracował na kolei, wędrował po całej Rosji, aż po japońską granicę.

Po rewolucji nastał straszliwy głód. Ludzie umierali masowo.  Raz dziadek zabrał wszystkie dzieci za miasto i pokazał im sterty trupów, ogromne kupy ludzkich ciał. Panowały takie mrozy, że nie było ich jak pochować.  Czekali  z tym wiosny.  Mama potem zastanawiała się dlaczego ich tam zaprowadził. Może, żeby zapamiętali. Trupy leżały też na ulicach. W ich domu mieszkał  śliczny, mały chłopczyk, może trzyletni. Jego rodzice zmarli z głodu. Wszyscy go bardzo żałowali, ale nikt mu nie chciał oddać  swojej racji. Sąsiedzi umówili się więc, że każdy da mu kęs ze swojej kromki, tyle żeby przetrwał. I chyba uratowali go. Mamie i rodzeństwu udało się przeżyć, bo dziadek z zawsze coś przywoził z trasy, a poza tym dorabiał jako szewc. Za naprawienie butów przynosili mu w zapłacie a to mąkę, a to jajko. Wrócili do Dobrowody w 1921. Mam jeszcze w domu kufer, z którym podróżowali.

Na szczęści dom stał, i chociaż było biednie i głodno jakoś pomalutku dawali rady. Mama ciągała z lasu drewno, żeby zarobić. Dziadek znalazł nową żonę, przyjechała z Białorusi. Urodziło im się dziecko i żeby mniej było gęb do karmienia, dziadek postanowił szybko wydać córki za mąż.  Anastazja w wieku 16 lat wyszła za bałachowca. Bałachowcy, to byli carscy żołnierze, którzy po klęsce Białych osiedli się w Puszczy Białowieskiej, a w Pohulance prowadzili tartak. Jeszcze dwie inne kobiety z Dobrowody wydały się za nich. Ciocia wyjechała z mężem do Francji, zamieszkali w Masywie Centralnym.  Mąż okazał się katem i szybko się rozwiedli. Jednak została już tam. Kontakt był utrudniony. Wiadomo za PRL-u niedobrze było mieć kogoś na Zachodzie. Jak dochodziło do sąsiedzkiej kłótni, to czasami grozili nam, że doniosą komu trzeba o tej Francuzce w rodzinie.  Mama z ciocią pisały do siebie listy. Ale do Francji pojechałyśmy dopiero w latach 70, kiedy ciocia już nie żyła, odwiedzić grób.

Najmłodszy brat mamy Michał Raczkiewicz znalazł się jeszcze przed wojną w Leningradzie. Skończył tam studia. Czytałam list, które pisał do rodziny. Kazał się wszystkim uczyć, wyrzucał mamie, że nie chodzi do szkoły (mama w Rosji skończyła dwie klasy, ale jak wróciła do domu była tu Polska, i nie umiała się w szkole przestawić na język polski) w którym uczono). Michał zginął w czasie blokady Leningradu, ale musiał być kimś znaczącym, bo jak przyjechali do nas w odwiedziny Rosjanie i zobaczyli jego zdjęcie, to powiedzieli, że znają tego bohatera.

Kiedy zaczęła się okupacja niemiecka przyrodni brat mamy Mikołaj Raczkiewicz uczył się w zawodówce w Białowieży. Część uczniów 16, 17-letnich chłopców Niemcy wywieźli pod Moskwę do miejscowości Orzeł, jeśli dobrze zapamiętałam. Kopali rowy. Racje żywności były bardzo małe, robotnicy umierali z głodu. Dostawali do jedzenia ziemniaki w mundurkach. Kto silniejszy chwycił, słabszych deptano. Zaczynał się listopad, robiło się mroźno. Wycieńczeni ludzie chowali się przed w skarpach, zasypiali, często ziemia osuwała się, grzebiąc ich na zawsze. Wujek zdawał sobie sprawę, że tak czy siak czeka go śmierć głodowa. Nie było szans na przeżycie zimy. Razem z kolegą z Dobrowody Jankiem Lipińskim postawili swoje życie na jedną kartę – postanowili uciec. Kiedy warta się rozeszła, pobiegli do upatrzonego wcześniej miejsca, gdzie mieli przejść pod drutami. Wujek przedostał się i dobiegł do krzaków, ale Janek zaczepił się o druty.  Albo przeżyjemy razem, albo zginiemy – wujek wrócił, żeby mu pomóc. Uciekli. Przez miesiąc wędrowali przez Rosję i Białoruś do Polski. Rozpytywali czy nie ma w pobliżu Niemców i prosili o nocleg w stodole, w chlewie. Doświadczyli wielkiej życzliwości od spotkanych, przypadkowych ludzi. Nikt ich nie wydał. Dostawali jeszcze pajdę chleba na drogę. Obydwaj doszli do Dobrowody. Nawet się tu specjalnie nie ukrywali przed Niemcami, ale wujka wkrótce znowu zabrali na roboty, tym razem do Kaliningradu. Trafił lepiej. Pracował przy sortowaniu i pakowaniu towarów wysyłanych do Niemiec. Warunki były znośne. Dostał nawet urlop. Przyjechał do Dobrowody, a tu nasz wioskowy krawiec Sidoruk uszył mu na poczekaniu garnitur. Jak wrócił do Kaliningradu, Niemcy zachwycali się ręcznie tkanym wełnianym materiałem, z którego miał uszyte nowe ubranie.