Teresa i Włodzimierz Wasiluk

Moja babcia, mama mamy zmarła podczas porodu. Pochowano ją pod Wysokim Litewskim, teraz to tuż za granicą na Białorusi. Ale cmentarza już nie ma i grobu też. Jeździłyśmy, szukałyśmy.

Po śmierci babci dziadek przyjechał do Kleszczel z córką Anną Sakowską, moją mamą. Pracował na kolei. Całe dnie go nie było, a mama szwendała się po okolicy. To tu się do kogoś przytuliła, to tam. Mieszkali blisko rynku, a całe centrum Kleszczel zajmowali Żydzi. Mama bawiła się z żydowskimi dziećmi. Znali ją wszyscy. W sobotę wołali: „Hanka chodź napal w piecu!” Kiedy miała 10 lat weszli Sowieci. Dowódcą NKWD w Kleszczelach był jakiś nienajgorszy człowiek, Rosjanin. Rodzina enkawudzisty niemal adoptowała mamę. Całe dnie tam spędzała z ich dziećmi, jadała tam, nawet czasami spała. W czerwcu 41 wybrali się po jakieś sprawunki do Brześcia. Chcieli zabrać mamę do miasta. Pytała ojca czy może. Nic nie odpowiedział, tylko wzruszył ramionami i to było ich pożegnanie na kilkanaście lat.

Dojechała z Rosjanami do Brześcia i nagle zaczęła się wojna, nadleciały samoloty, bombardowanie. Tumult się zrobił straszny, wybuchy, trupy, ranni. Rosjanka w tym zamieszaniu zgubiła gdzieś własne dziecko. Oddała więc mamę do punktu zagubionych dzieci, jaki tam już po kilku godzinach się zorganizował. Mama siedziała i czekała, a potem załadowano ją do pociągu. Przez okno widziała słoneczniki, arbuzy i polskich żołnierzy, jeńców  wojennych wiezionych gdzieś w innym pociągu. Wysiadła w Nowosybirsku. Jakoś miała szczęście do ludzi, bo na miejscu zaraz zaopiekowała się nią jakiś dobrze sytuowana rodzina wojskowych, wykształceni w miarę ludzie. W domu niczego nie brakowało. Rosjanin, który wziął ją pod swój dach, jakiś czas stacjonował w Niemczech. Nawiózł stamtąd porcelany, dywanów, książek, maił też adapter i płyty, grał na akordeonie. Traktowali ją jak członka rodziny, skończyła tam szkołę, miała przyjaciół. Ale w 1953, po śmierci Stalina, w ramach repatriacji postanowiła jednak wrócić do Polski, do Kleszczel.

Dopiero wtedy zdała sobie sprawę ile miała szczęścia. Opowiadała, że czuła się tu na początku dziwnie, mówiła już po rosyjsku, nabrała innych obyczajów, zabrakło wielu jej znajomych Żydów. Po kilkunastu latach i to latach młodości, nie było jej łatwo przestawić się. Ale nie żałowała. Wyszła za mąż, ułożyła sobie życie. Nigdy złego słowa nie powiedziała o Rosjanach.

Ludzie w Kleszczelach do dziś wspominają Ksenię, sanitariuszkę, Sowietkę, która przyszła do Kleszczel razem z radzieckim wojskiem w 1939 roku, ale nikt nie powiedziałby o niej okupant. Ta kobieta po nocach czuwała przy obcych dzieciach jak przy swoich, leki przynosiła i pieniędzy nie brała. Wyszła tutaj za mąż za Kalickiego i została, a miejscowi bardzo ją lubili. Zmarła w 1955 roku, rodząc czwarte dziecko. Do tej pory ludzie stawiają znicze na jej mogile.