Tamara Aleks
Najpierw wytłumaczę to nietypowe nazwisko. Tata Tomasz Aleks urodził się w 1897 roku we wsi Maroszki, koło Wilejki w guberni wileńskiej, jako najmłodszy syn Rozalii i Jakuba. Kiedy babcia Rozalia zmarła, a było to w pierwszych latach XX wieku, najstarszy brat taty – Józef, zabrał całą rodzinę: trzech braci, dwie siostry i ojca do siebie, do St. Petersburga. Był tam postawiony, pracował na stanowisku zastępcy dyrektora Putiłowskoho Zawodu, miejsca, gdzie matrosy zaczęły całą rewolucję październikową.
[youtube url=”https://www.youtube.com/embed/yS3fRPQUxws?rel=0″]
W Petersburgu tata skończył szkoły, dostał dobre techniczne wykształcenie. W 1917 ma 20 lat. I zaczyna się: Aurora, rewolucja, tata opowiada się po stronie białych, przystaje do carskiej armii i dla bezpieczeństwa przyjmuje nazwisko matki: Alechnowski. Dopiero po wojnie przywiózł z Wilejki metryki i wrócił do nazwiska Aleks. Znowu dla bezpieczeństwa, ale też dla pamięci, bo przez niego ucierpiała cała rodzina. Brata Józefa Sowieci wywieźli do łagrów do Kazachstanu i słuch o nim zaginął. Gdzie był? Jak zginął? Nie wiadomo. Dwaj pozostali bracia: Stanisław i Bronisław trafili do więzienia. Bronisław, spędził za kratkami ponad 20 lat, wyszedł po amnestii w 1953, ale zaraz zmarł na suchoty. Siostrę Kazimierę zesłali gdzieś do Baszkirii. Dziadek Jakub został w Petersburgu sam, zmarł jako nędzarz w przytułku. Nie wiemy nawet gdzie jest jego mogiła Tato o rewolucji nigdy nie opowiadał, wiem tylko, że ostatecznie przystał do generała Bułak-Bałachowskiego, który z armią wierną białym, walczył w wojnie polsko-bolszewickiej 20 roku po polskiej stronie. Jego żołnierze rozpierzchli się potem po Puszczy Białowieskiej. Tato wraz z innymi bałachowcami pracował w tartaku na Stoczku. W Białowieży poznał mamę Marię, z domu Wołkowycką. Pobudował dom, urodziła im się trójka dzieci. W 41 weszli Niemcy. Wkrótce wywieźli najstarszą moją siostrę, 16-letnią wówczas Olgę, na roboty do Niemiec. Pisała stamtąd listy i wszystko notowała w pamiętniku, który do tej pory jest w rodzinie. Nie było jej tam źle, bauer sadzał ją przy wspólnym stole z rodziną, choć francuscy parobcy jadali oddzielnie. Puścił ją raz na urlop. Kiedy wracała do Niemiec trwała już sowiecka ofensywa i modliła się, żeby bomba nie trafiła w jej pociąg. Z robót wróciła dopiero w 1947 roku, razem z radzieckim wojskiem. Przywiozła cztery walizki prezentów, do tej pory mam niemiecką lalkę i niemowlęcą sukieneczkę, którą specjalnie dla mnie tam kupiła. Tata w 1941 roku był już za stary na wojaczkę, ale z innymi mężczyznami ukrył się w lesie. Mieli broń, siekiery, łomy. Pewnego dnia do wioski weszli Niemcy, kazali kilkudziesięciu rodzinom załadować się na wozy, mamie też. Była sama z trójką dzieci i w zaawansowanej ciąży. Pognali ich gdzieś za Białowieżę. Jeden oficer kierował: „ten wóz na lewo, ten na prawo.” Z jeden strony dochodziły starzały, krzyki, lamety. Ci, co szli na prawo, szli na śmierć. Mama zaczęła przed oficerem machać listami od Olgi, tłumaczyć, że córka dla Rzeszy pracuje. Oficer pokazał palcem: na lewo. Tata wrócił którejś nocy do wsi, a dom ciemny, pusty. Zaczął wypytywać sąsiadów. Powiedzieli, że wszyscy zabici, mama i dzieci, nikt nie został. Tata wziął tobołek na plecy i nieprzytomny z bólu postanowił wrócić do Wilejki. Mama tymczasem tułała się po wioskach. Dwójka dzieci, które były przy niej: Ludmiła i Gieorgij żebrały po ludziach. Byli już na skraju życia. Ludmiła opowiadała, że chodzili po prośbie po jakiejś wiosce w Puszczy, mama była już za słaba, ona też od wielu dni nie jadła. Ludzie nie mieli co dawać, sami głodowali. Było zimno, usiadła przy rowie i zaczęło jej się wydawać, że widzi tatę, jak idzie ulicą. Myślała, że ma przywidzenia. A tu podchodzi tato. „Ludka? Ludeczka? – pyta, klęknął przed nią i płakał i całował na przemian. Siedzieli na tym rowie i siedzieli. Ludka zaprowadziła go do mamy. Mieszkali po jakich piwnicach, potem w Czeremsze w baraku. Tam mama urodziła Leonida. Tato pracował dla Niemców na kolei. Raz prawie go zabili za to, że wziął kawałek grubej skóry, którą związywało się wagony. Chciał z niej zrobić buty dla nas. Tata był dobrym fachowcem, zaczął po domach robić lampy karbidowe. Ludzie dawali za to jedzenie. Kiedy wojna się skończyła znaleźliśmy się we wsi Amieliance po białoruskiej stronie granicy. Tato bardzo chciał do Polski, koniecznie, ale nie było jak. Osiedliśmy w opustoszałym Kamieńcu, w pożydowskim domu. Potem tato zbudował nowy, ale mama, kiedy mówiła dom, zawsze miała na myśli ten w Białowieży. Tato cały czas pracował, jakby chciał podziękować za ocalenie rodziny i odpokutować za cierpienia rodzeństwa. Zbudował pierwszą w Kamieńcu łaźnię, potem budował zakłady pracy, maszyny konstruował. Zmarł w 1956 roku, w ten sam dzień co Stalin trzy lata wcześniej. Wtedy część rodzin, które zostały wywiezione przez Niemców z Białowieży, dostała zgodę na powrót do Polski. Namawiali też mamę, żeby jechała, ale ona cała życie tylko zajmowała się domem, nie pracowała, nie wiedziała z czego się tam utrzyma, dom był już przez kogoś zamieszkany. Została w Kamieńcu. Jeździłam zobaczyć ten dom, o którym mama zawsze tak pięknie opowiadała. Stoi do dziś na Zastawie, przy ul. Olgi Gabiec, numer 104