Jana Tkaczuk
Któregoś lata roku 1955 odwiedził wioskę Skiełdycze, koło Szczuczyna obwoźny fotograf. Cały swój zakład niósł na plecach. Zarabiał jeżdżąc od wsi do wsi i robiąc chętnym pamiątkowe portrety. Janina i Antoni Łyszczyk, moi dziadkowie, zgodzili się na zdjęcie. Wystroili się jak na parafialny festyn, przywołali dwójkę swoich małych dzieci i przyjęli pełne godności pozy na tle domowej kapy, która udawała fotograficzne atelier. To zdjęcie zachowało się w rodzinnym albumie i dzięki niemu dowiedziałam się miłosnej historii.
Babcia i dziadek poznali się parę lat wcześniej, mało romantycznie – na budowie. Dziadek budował szkołę, a babcia pomagała. Kilka dni później bracia Janiny zaprosili na wesele do wioski swojego kolegę – Antoniego. Przyszedł na pieszo, okazało się, że to chłopak z budowy. Zaczął zabiegać o Janinę, a ona zakochała się na amen, kiedy usłyszała jak śpiewa. Głos miał jak dzwon, szyby drżały. Dała kosza zalotnikowi z Ameryki. Odesłała piękną sukienkę, którą jej przysłał w dowód miłości i wyszła za mąż za śpiewaka. 20 lat później mieli już siedmioro dzieci.
Moja mama Helena Tkaczuk odziedziczyła po dziadku głos i talent muzyczny. Uwielbiała letnie wieczory w Skiełdyczach, kiedy cała młodzież się zbierała pod czyimś domem na ławeczce i śpiewała białoruskie piosenki, tak, że niosło się do sąsiedniej wsi. Po maturze pojechała do Grodna, ale nie zdecydowała się na studia muzyczne. Wybrała kierunek techniczny, ale śpiewa do dziś.